Przejdź do głównych treściPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 15 grudnia 2025 09:10
Reklama
Reklama

Muchy do towarzystwa, czyli jak wejść na szczyt

-Zdałem sobie sprawę, że to największe dotychczasowe osiągnięcie w moim życiu. Zdanie matury czy prawka po kilku próbach to pikuś z tym. To radość i zarazem ogromne wzruszenie – oba te stany długo jeszcze ze mnie schodziły, jednak ten pierwszy zostanie na zawsze – wspomina Kamil Krasicki z Żabnicy. Publikujemy jego kolejną część wspomnień wraz ze zdjęciami z Korsyki.
Muchy do towarzystwa, czyli jak wejść na szczyt
Ostatnia relacja na igryfino
 
Muchy do towarzystwa
W dalszą drogę która nieustannie wspinała się do góry wyruszyłem o godzinie 10. Nie było żadnego schronienia przed słońcem, które niemiłosiernie grzało już wystarczająco suchy krajobraz. Droga który była w fatalnym stanie a na dodatek to istne pole minowe – krowie łajno dosłownie co krok, a do tego pełno much które niestety towarzyszyły mi przez całą tą prawie dwugodzinną wędrówkę do...schroniska. Właśnie tak! Na końcu drogi stał zniszczony mały drewniany budynek, jakby przeszło przez niego tornado. Właściciel baru z którym rozmawiał Mauro mówił o czasie 2 godzin potrzebnych do zdobycia szczytu, z kolei właściciel kempingu o 5 godzinach – teraz wiem dlaczego. Na miejscu stały dwa pojazdy – jeden z pewnością nadawał się na tak trudną trasę, natomiast drugi to mały fiat wersja 4x4 jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało. Właściciela fiata nie spotkałem ale tego drugiego pojazdu już tak – to byli dwaj amerykanie. Wrócili z Monte Cinto i wylegiwali się na przywiezionych leżakach. Dali kilka wskazówek a przede wszystkim powiedzieli, że sławny Cyrk Samotności jest znacznie łatwiejszy od wejścia na najwyższy szczyt Korsyki.
 
Jak dziecko we mgle
Długo nie czekając ruszyłem w drogę, gdy inni już z niej wracali. Na początku trochę się pogubiłem, bo dookoła było pełno wyrytych w krzaczastej łące ścieżek. Tym bardziej, że nie było tu oznaczeń farbą jak na GR20, tylko ułożone stosy kamyczków. W końcu jednak odnalazłem właściwą drogę i po 20 minutach natrafiłem na prawdziwe schronisko. Było w dobrym stanie, jednak nikogo tam nie zastałem. Przypuszczam, że właściciel udał się po zapasy. Nadal jednak bez problemu można było korzystać ze zlewów i toalety które znajdowały się na zewnątrz. Kontynuowałem wędrówkę kierując się stosami kamyczków, aż dotarłem do pierwszych skał i zaczął się kolejny problem – nie wiadomo gdzie udać się dalej. Wszędzie dookoła góry a te największe na wprost mnie, z kolei kompas podpowiadał, że Monte Cinto powinno znajdować się na prawo od nich, a tam było tylko strome podejście i mniejszy od pozostałych szczyt. Trochę tak błądziłem i gdy znalazłem się właśnie na północy krzyknąłem i na moje szczęście odezwało się dwóch Francuzów. Musiałem wrócić do wcześniejszego miejsca, jednak opłaciło się. Powiedzieli mi, że Monte Cinto znajduje się dalej za tą skromną górką na północy. Musiałem więc wracać z powrotem a kamienie były tam naprawdę grząskie i nie pierwszy (i nie ostatni) raz się na nich poślizgnąłem, podpierając się dłońmi o podłoże. Akurat w tej okolicy pełno było iglastych krzaczków, właściwie przypominało to kłującą trawę. Z igłami poradziłem sobie przy pomocy ostrza i ruszyłem pod stromą górę. Co ciekawe było już tak wysoko, że zbliżający się samolot pasażerski brzmiał z początku jak burza a gdy przelatywał nade mną był niżej niż kiedykolwiek.
 
Trzeci cel podróży
Później było już lepiej bo trasa była oznaczona czerwonymi plamami. Kierowałem się nimi, aż ok. godziny 17:30 na szczycie grani spotkałem dwóch Azjatów i Brytyjczyka. Szedłem z nimi zaledwie kilka minut, aż ujrzawszy przepiękne krajobrazy w dole, postanowiłem zrobić zdjęcie. Brytyjczyk zaproponował, że może mi cyknąć „fotkę”, na co odparłem, że poczekamy z tym na Monte Cinto. W tym momencie trochę się on zmieszał i zapytał: „Nie byłeś na Monte Cinto? Właśnie stamtąd wracamy!„ Przepraszał (choć nie wiem za co) i mówił, że muszę się wrócić a stracę na to godzinę czasu, gdy do zmroku zostały tylko 3. Byłem już pokłuty, na stopach pełno bąbli, nogi mnie już naprawdę bolały, a tutaj taki cios. Przez chwilę myślałem aby iść z całą tą trójką bowiem udawali się właśnie do Haut Asco – byłoby raźniej, nie zgubiłbym się i dotarłbym przed zmrokiem. Z drugiej strony góra była na wyciągnięcie ręki i był to jeden z 3 celów do wypełnienia na wyspie.
 
Po sukces
Nie poddałem się i zawróciłem. Wszedłem na szczyt grani i wypatrywałem góry z krzyżem, jednak żadnej nie zauważyłem. Przyspieszyłem i schodząc z grani kompletnie nie trzymałem się szlaku. W pewnym momencie miałem jedną drogę w dół i nie mogłem zawrócić. Stałem na kawałku wystającej skały (niczym na gzymsie) przytulony do ściany. Gdy się odwracałem – plecak z braku miejsca popychał mnie w dół. Na dole była w miarę płaska choć nie idealnie równa skała a obok przepaść. Nie było odwrotu – musiałem skakać z wysokości prawie 3 m. Skóra stóp wryła mi się w buty przy lądowaniu a plecak przeleciał przez głowę ale najtrudniejsze miałem już za sobą. Kawałek wyżej zauważyłem oznaczenie szlaku i słyszałem płacz dziecka. Siedziała tam matka z dzieckiem a mąż (właściciel fiata) schodził właśnie z Monte Cinto gdy go spotkałem (spotkaliśmy się też wcześniej – małżeństwo podróżowało z dwójką dzieci na plecach w specjalnych nosidełkach). Potwierdził, że szczyt jest tuż tuż i dotarcie do niego zajmie mi max 5 minut dodając: „Jest cała twoja” . Wejście zajęło mi minutę. Na szczycie znalazłem prowizoryczny krzyż i metalową skrzynkę. W środku wypełniony po brzegi notes i długopis. W nim zapisywali się wszyscy zdobywcy góry, ja nie odbiegłem od tej tradycji i też się dopisałem. Widok ze szczytu był przepiękny, jednak tego dnia nie można było dostrzec południowego wybrzeża Europy (dzień wcześniej pogoda była do tego idealna). Nie potrafię opisać słowami jak to jest całkowicie samodzielnie zdobyć najwyższy (2706 m) szczyt wyspy pomimo tylu trudności i tylu dniach spędzonych na wyspie. Zdałem sobie sprawę, że to największe dotychczasowe osiągnięcie w moim życiu. Zdanie matury czy prawka po kilku próbach to pikuś z tym. To radość i zarazem ogromne wzruszenie – oba te stany długo jeszcze ze mnie schodziły, jednak ten pierwszy zostanie na zawsze.

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
ReklamaMrówka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama