Przejdź do głównych treściPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 15 grudnia 2025 09:11
Reklama
Reklama

Korsykańska metropolia niczym Gryfino

Kontynuujemy relację Kamila Krasickiego, który powrócił z wyprawy życia w góry Korsyki. Piąta część opowiada o Corte, które jest wielkości Gryfina, ale żyje się tam nieco inaczej.
Korsykańska metropolia niczym Gryfino
Ostatnia relacja na igryfino
 
W drodze do „metropolii”
Po rozstaniu zjadłem w miejscowej restauracji pierwszy normalny posiłek i ruszyłem w drogę powrotną do głównego skrzyżowania. Upał był straszny a krajobraz suchy i żółty niczym skalista pustynia. Po drodze napotkałem na dziką świnię która tak się wystraszyła, że próbowała uciec przez dziurę w płocie ale jej zadek się nie zmieścił. Mijały mnie same obładowane walizkami samochody, więc dopiero po przejściu około 4 km ktoś się zatrzymał. Była to para bardzo wyluzowanych Francuzów z dużym psem na tylnym siedzeniu. Samochód na pewno nie wygrałby w konkursie czystości ale lepsze to niż iść w takich warunkach pieszo, a jadąc zdałem sobie sprawę jak naprawdę długa była droga powrotna. Para jechała do Ponte Leccia więc wysiadłem na skrzyżowaniu przy głównej drodze do Corte. Uszedłem kawałek i zobaczyłem zaparkowanego Fiata i jednego gościa na miejscu pasażera. Zapytałem czy by mnie nie podwiózł ale odparł coś po francusku, zrozumiałem, że nie. Na tylnym siedzeniu leżał jakiś wielki mebel, więc pomyślałem, że nie ma miejsca. Szedłem więc poboczem głównej drogi, a że pobocze praktycznie nie istniało a chodnika też nie było, to szedłem skrajem drogi. Do miasta była daleka droga a rzadko trafiało się jakieś miejsce gdzie mógłby zatrzymać się samochód. Po 5-10 minutach gdy znalazłem takie miejsce nadjechał fiat ze wspomnianym wcześniej facetem za kierownicą. Jechał sam, miejsca nie było dużo ale z plecakiem na kolanach pomieściłem się. Nie mówił kompletnie po angielsku więc nie wiele gadaliśmy, wiem tylko, że jechał do Ajaccio czyli ostatniego przystanku mojej podróży. Po 10 minutach dojechaliśmy do Corte (pozazdrościć dróg miejscowym).
 
Miejskie życie
Na szczęście w mieście znalazłem bankomat (były aż dwa na całe miasto) i udałem się na poszukiwanie noclegu. Mimo iż to jedne z ważniejszych miast na całej wyspie i jedyne większe w okolicy, to rozmiarami było mniejsze od naszego Gryfina. Uniwersytet, muzeum, duży i mały supermarket, skromny dworzec, parę restauracji, kilka stacji benzynowych, sklep budowlany, malutkie kino i boisko z trybuną po jednej stronie. Były też dwa miejsca kempingowe położone niemal naprzeciwko siebie. Zdecydowałem się na jedno z nich i nie żałowałem – ciepły prysznic, darmowe wi-fi, ładna okolica i strumyk nieopodal. Po rozbiciu namiotu udałem się do centrum po prowiant – nie miałem żadnych obaw co do zostawiania namiotu i plecaka bez opieki i słusznie. Po zmierzchu relaksowałem się w namiocie nawiązując pierwszy kontakt ze światem za pośrednictwem internetu w telefonie. Dobrze tak poczytać co się dzieje na świecie po tygodniu. W ciągu tych wszystkich dni kompletnie o tym nie myślałem, ale o to przecież chodzi w wakacjach. O 10:30 ruszyłem do tego większego marketu bo wcześniej był zamknięty. Ogólnie ludzie na Korsyce żyją na luzie, tutaj nawet mniejsze sklepy są zamykane kiedy właścicielowi się tylko podoba. Z kolei slogan „7/7” brzmi tam chyba bardziej dumnie niż u nas „24/7”. W markecie mieli coś co przydałoby się u nas w kraju – samoobsługowe kasy (do 10 produktów). Na specjalnym pulpicie wystarczy zeskanować kody kreskowe i zapłacić przy użyciu karty kredytowej. Dobre rozwiązanie tym bardziej, że kolejki były tam ogromne.
 
Droga powrotna
Po zakupieniu prowiantu ruszyłem do wyjazdu z miasta. Pogoda nie zmieniła się – straszny skwar. Zostawiłem plecak pod znakiem i zacząłem łapać okazję, jednak przez 20 minut bezskutecznie. Kilka osób wskazywało coś palcami, jakobym miał udać się dalej. Faktycznie kawałek dalej było rondo, więc dopiero po minięciu go miałem pewność, że wszystkie mijające mnie auta jadą w odpowiednim kierunku. Nie minęło 5 minut a zatrzymał się stary, biały citroen ze starszym panem wewnątrz. Pochodził on z Paryża, aczkolwiek wychował się na Korsyce i tam ma rodzinę i znajomych. Starszy pan podwiózł mnie do skrzyżowania. Podczas drogi uświadomiłem sobie, że Korsyka to świetne miejsce do bezcelowej jazdy jakimkolwiek środkiem transportu. Podróż klasycznym samochodem przy lokalnej muzyce, wiatr we włosach a za oknem przepiękne krajobrazy – czego można chcieć więcej? Ze skrzyżowania ruszyłem w stronę pustynnych krajobrazów które już wcześniej odwiedziłem. Nie musiałem długo iść bo zaraz podwiozła mnie Niemiecka rodzina – prosto do Calacucci. Miałem sporo czasu więc posiedziałem w miejscowym barze oglądając wiadomości sportowe po francusku. Stopy z dnia na dzień były w coraz gorszym stanie, więc każda możliwość odpoczynku była na wagę złota. Później ruszyłem drogą do góry w poszukiwaniu schroniska o którym wspominał Mauro. Droga się skończyła, a gdy zapytałem o dalszą, pokazano mi ścieżkę pomiędzy zagrodami. Później zauważyłem, że droga dojazdowa jest wyżej, a żeby tam się dostać musiałem przedzierać się przez ogrodzenia z drutem kolczastym, przy okazji nabawiłem się jakiejś wysypki na prawym przedramieniu. Po drodze jakiś gruby zwężający się przy końcu jasny ogon czmychnął w krzaki tuż obok moich stóp, co nieźle mnie przestraszyło. Do dziś nie mam pojęcia co to było. Wyżej krajobraz był jeszcze gorszy, aż dziwię się jak ludzie mogą tam mieszkać. Widziałem jednak wracających turystów więc wiedziałem, że jestem niedaleko a byłem już naprawdę zmęczony. Na miejscu zastałem jednak nie schronisko a dwa pola kempingowe. Standard ciut gorszy niż w poprzednim ale przynajmniej woda była ciepła. W związku z tym, że do wieczora miałem jeszcze trochę czasu to mogłem wypocząć przed największym wyzwaniem które czekało mnie następnego dnia.

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
ReklamaMrówka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama