Rajska plaża
Rano widok z mojego „domu” był piękny. Nie spieszyłem się, lecz o godzinie 9:00 przywitało mnie dwóch strażników parku krajobrazowego. Nie mówili po angielsku i mimo moich zapewnień, że nie rozpalam ogniska ani nie śmiecę, dali mi do zrozumienia, że kemping jest zabroniony i muszę zwinąć namiot. Nie wlepili mi jednak żadnego mandatu i pozwolili cieszyć się urokami plaży. Przy składaniu namiotu uderzyłem gołą stopą (a konkretnie najmniejszym palcem) o wielki kamień. Nie byłoby w tym nic strasznego gdyby nie fakt, że moje stopy były już pełne odcisków na odcisku. Każdy krok to był ból, a ten za sprawą kamienia powiększył się. Później popływałem i udałem się do głównej drogi. Dzień był niesamowicie upalny, ale szybko zabrała mnie młoda para Francuzów (znów czarne audi), która jechała niemal w to samo miejsce co ja. Długo rozmawialiśmy i okazało się, że następnego dnia wracają tym samym promem co ja. Wieczorem zamierzali wrócić do miasteczka Sartene i tam spędzić noc, a nad ranem jechać do stolicy. Umówiliśmy się, że jeśli nie znajdę wcześniej transportu, to będę na nich czekał na stacji paliw w tym miasteczku. Dojechałem z nimi na plażę w pobliżu miasta Porto Vecchio i rozstaliśmy się. Udałem się na „ich” plażę i mimo że była naprawdę ładna, to ja chciałem koniecznie dotrzeć do zatoki Santa Giulia. Szedłem więc w klapkach przez plażę, a później krętą asfaltową drogą spaloną słońcem przez 30 minut, ale plaża była tego warta. Santa Giulia wyglądała jak raj na Ziemi – słońce, krystaliczna błękitna woda i przepiękny widok na zielone wzgórze. Jak na tak piękne miejsce nie było tam wcale tłumu ludzi. Pomoczyłem się w wodzie, a potem leżąc na ręczniku zasnąłem na kilkadziesiąt minut. Obudziłem się o 16:30 – czas było się zbierać i powoli żegnać z Korsyką, więc ostatni raz popływałem w morskiej wodzie. Po wyjściu na główną drogę, która była blisko, wystawiłem rękę i pierwszy samochód, który mnie minął, po kilkunastu metrach zatrzymał się prawie na środku pasa. Podróżowali nim Włosi – Marco i jego ojciec. Jechali do Bonifacio, które uważane jest chyba za najpiękniejsze miasteczko na wyspie (Mauro – dentysta mi o nim opowiadał). Zabrałem się więc z nimi, ale zobaczyłem tylko centrum miasteczka. Nie miałem już takich pokładów energii w nogach, by włazić na stromą górę, gdzie stała forteca i pewnie masa innych starych zabytków.
Wyścig z czasem
Szedłem jakieś 2 km do ronda i stamtąd zabrał mnie kamper, którym podróżowali dziadkowie z wnuczkiem spędzającym wakacje u nich na Korsyce. Jak się dowiedziałem dużą rolę w tym, że zostałem podwieziony, odegrały moje buty trekkingowe „very good shoes”. Starszy pan od razu poznał, że to w górach rozgrywała się większa część mojej przygody i opowiadał, jak sam w młodości przemierzał pieszo korsykańskie szlaki. Jego wnuczek, który ciągle spoglądał na mnie z dziwnym zafascynowaniem, też był z dziadkiem rok wcześniej na Monte Cinto. Starsi państwo byli nawet tak mili, że za darmo oferowali dwupak piwa. Jechali niestety zaledwie 10-15 km do pola kempingowego. Robiło się już coraz ciemniej, a po zmierzchu moje szanse drastycznie malały. Tym razem szczęście tak szybko się do mnie nie uśmiechnęło, ale zatrzymał się czarnoskóry gość, który podwiózł mnie do Roccapiny – miejscowości niedaleko plaży, na której spałem. Tam znajdował się uroczy punkt widokowy, ale to była jedyna pozytywnie nastrajająca rzecz. Było już niemal ciemno, a samochodów coraz mniej. Gdy minął mnie jeden fiat, po chwili zatrzymał się. Jechali nim dwaj młodzi Francuzi z koleżanką. Mówili, że zobaczyli mnie w ostatniej chwili – może pomogła moja latarka? Po drodze zrobiło się już całkowicie ciemno, a nowo poznani kompani podwieźli mnie do Sartene. Do stolicy nadal miałem ponad 80 km. Dziewczyna była tak miła, że mimo dość późnej pory (było już po 21) podwiozła mnie jeszcze kilkanaście kilometrów (za darmo) do Propriano, skąd już mogłem ustawić się na drodze prowadzącej prosto do stolicy. Cała trójka pracowała tutaj sezonowo jak rodak z Rzeszowa – ani jednego dnia wolnego. Dziewczyna mówiła, że teraz trudno będzie złapać okazję do Ajaccio, ale może nad ranem, gdy ludzie będą jechać do pracy, będzie lepiej. Ustawiłem się tuż za rondem na oświetlonej zamkniętej już stacji paliw i czekałem. O dziwo jechało nawet sporo samochodów, ale tylko 3 się zatrzymały. Podrzuciliby mnie zaledwie kilka kilometrów, więc wolałem zostać w dobrze oświetlonym miejscu, skąd byłem widoczny. Zrobiło się już trochę chłodniej, więc opatuliłem się śpiworem (może to działało na kierowców?). Byłem już tak zmęczony, że równie dobrze mógłbym bez obaw położyć się na tym poboczu i zasnąć. Niewątpliwym plusem był fakt, że gdybym do świtu miał tam czekać, to Francuzi, z którymi wcześniej się umówiłem, zobaczyliby mnie na tej stacji (była inna od tej umówionej). Na szczęście przed północą zatrzymał się biały, stary kombivan. „Miałem przeczucie, że kogoś dziś będę podwoził” - stwierdził Francuz kierujący tym samochodem i ucieszył się z mojego towarzystwa. Kierowca ziewał, ale szybko i pewnie prowadził samochód. Zmierzał na ten sam prom co ja, jednak jechał do przyjaciela w stolicy, który przenocowałby go te kilka godzin. Przy okazji przeprosił, że dla mnie nie znajdzie miejsca. Na pytanie czy może zapalić, odpowiedziałem mu: „to twój samochód”, a on odrzekł „ale twoje zdrowie” - ot, mentalność cudzoziemców, której można pozazdrościć. Jazda momentami przypominała filmy komediowe z akcjami typu: kobieta szuka czegoś w torebce w ogóle nie patrząc na drogę. Ktoś o słabych nerwach wyszedłby spocony i znerwicowany z tego samochodu, ale mi się nawet podobała taka agresywna i pewna jazda. Facet zamierzał mnie wysadzić przy samym porcie, ale zatrzymał się trochę wcześniej, by mieć jak zawrócić (ponownie przeprosił).
I m coming home
Poza ruchem samochodowym na głównej drodze, stolica była niemal opustoszała. Byłem świadkiem interwencji francuskiej policji, która szukała jakiegoś samochodu. Dla ciekawostki dodam, że tam w jednym busiku siedzi 5 policjantów, a nie jak u nas 2. Przy porcie było pełno budynków i nie wiedziałem jak się udać na odprawę – wychodziło na to, że budynek był zamknięty. Rozłożyłem więc śpiwór na ławce pod budynkiem i zasnąłem, śpiąc od 2 do godziny 6. Spało się wygodnie jak w domu, aż żal było wstawać. Jeszcze jedna rundka wokół całego kompleksu i odnalazłem port – miałem go pod nosem, już był otwarty. Moje nogi wreszcie mogły zaznać spokoju. Autobus zawiózł wszystkich pasażerów na prom odpływający o 8:00. Z jednej strony cieszyłem się, że wracam do domu – z drugiej strony żałowałem, że to już koniec tej wspaniałej przygody. Po dotarciu do Nicei czekał mnie kolejny wyścig z czasem – godzina na pokonanie 10 km. Zaryzykowałem i pojechałem tam autobusem na gapę – szczęśliwie. Wcześniej na przystanku poznałem młodego Australijczyka, który tak podróżował sobie samolotami do największych miast po całym świecie – wczoraj Nicea a dziś Berlin (był też w Krakowie). Jak się później okazało, pośpiech był niepotrzebny – samolot miał około godzinne opóźnienie. Lot był spokojny i znacznie mniej bolesny od tego pierwszego. Do Berlina dotarłem około godziny 20:30 i pół godziny później odjechałem busem z powrotem do kraju i szarej rzeczywistości.







Napisz komentarz
Komentarze