Wcześniejsza relacja: http://www.igryfino.pl/artykul/Korsykanskie-przygody-Krasickiego__6846
Planowany przyjazd busa do Berlina to godzina 15:30, jednak uwinęliśmy się wcześniej. Byłem zmęczony i zasypiałem, przez co później bolał mnie kark. Przez całą podróż towarzyszyła mi dziwna niepewność, która jak na ironię całkowicie zniknęła w samolocie. Samolot wylatywał o 19:35, a odprawę rozpoczęto o 17:55. Cały ten czas przesiedziałem w holu, widząc ludzi z niemal każdej części globu. Pod koniec mojego oczekiwania już solidnie zasypiałem, dobrze się więc stało, że zaczęto odprawę. Nadałem bagaż (a właściwie plecak), a ze sobą wziąłem dokumenty i sprzęt elektroniczny oraz zagłówek. Przy kontroli najwyraźniej zapomniałem o moich zatyczkach do uszu, nadal miałem jednak słuchawki do telefonu. O ile terminal lotniskowy był mały, tak w strefie oczekiwania na loty panował ogrom wszystkiego. W oczy rzucała się masa drogich sklepów i koczujących pod ścianami ludzi. 15 minut przed lotem podano informację, do której „poczekalni” mamy się udać. Tam przy sprawdzaniu dokumentów zauważyłem, że starsza kobieta przede mną legitymuje się polskim dowodem. Przywitałem się i okazało się, że owa pani leci do córki mieszkającej z mężem w Nicei (cel lotu) odwiedzić wnuki. Zbiegiem okoliczności w samolocie siedzieliśmy obok siebie. Ja już wcześniej zarezerwowałem miejsce przy oknie i w obawie przed bólem uszu odpaliłem muzykę i założyłem słuchawki. To krótkie uczucie, gdy samolot odrywa się od ziemi, jest niesamowite. W tym samym czasie poczułem się całkowicie spokojny, jak gdyby wszystko szło zgodnie z planem. Podczas lotu podziwiałem widoki, jednak później na chwilę zasnąłem.
ZDJĘCIE 1
Obudził mnie jakiś szum. Muzyka wyraźnie przyciszyła się, jednak zwiększanie głośności nic nie dało. Za oknem było już ciemno, odbijający się od wody księżyc i miejskie światła dawały znać, że jesteśmy blisko. Przez te całe 10-15 min lądowania czułem okropny ból w uszach, muzyki prawie już nie słyszałem. Miałem wrażenie jakby zaraz miały mi pęknąć bębenki, i nie tylko ja tak miałem. Po wyjściu z samolotu i zabraniu bagażu wyszedłem na zewnątrz – było ciemno a mimo to ciepło, a powietrze duszne. Mój prom do L lle Rouse (Korsyka) startował o 7:30, a nie minęła nawet północ. Lotnisko było prawie opustoszałe, więc znalazłem ciąg krzesełek w samym środku wielkiego budynku i spałem. Krzesełka niestety miały podparcia pod ręce, więc pozycja do spania nie była najwygodniejsza. Sen też nie był najspokojniejszy. Cały czas czuwałem, mimo iż jedyne co mogło niepokoić, to obecność dwóch pracowników myjących podłogę specjalnymi maszynami. Czekało mnie 10 km drogi do portu, umyłem więc zęby i po godzinie 4:00 ruszyłem.
ZDJECIE 2
Na początku trochę błądziłem, szukając wyjścia z parkingu lotniska, ale potem droga prowadziła mnie prosto wzdłuż wybrzeża. Plecak dawał się we znaki, ale nie jego ciężar, a ból w barkach, który powodowały paski. Co jakieś 2 km robiłem postój. Cały czas miałem widok na plażę, mewy i śmieci pozostawione na ładnym deptaku. Gdy już słońce zaczęło wschodzić, pojawiło się więcej ludzi – biegaczy i rowerzystów.
ZDJECIE 3
W porcie czekała mnie kolejna kontrola. Pani niemówiąca po angielsku gestami zapytała, czy mam multitoola, ale za to mnie nie zatrzymała :)
W kasie odebrałem swój bilet (miałem nr rezerwacji) i już po kilku minutach znalazłem się na promie.
ZDJECIE 4
Miałem podwójne samotne siedzisko, co prawda później naprzeciwko usiadły dwie osoby, ale miejsca w sali było tak dużo, że bez problemu można było siadać na „nie swoje” miejsca. Ułożyłem zagłówek pod głowę i przespałem prawie całą 5-godzinną podróż – było znacznie wygodniej niż w ciągu ostatnich 24 h. Przed samym dotarciem na wyspę wyszedłem na górny pokład. Wyspa z tamtej perspektywy nie wyglądała na górzystą, a co najwyżej na wyżynną.
ZDJECIE 5
Po opuszczeniu promu udałem się do poczekalni, a stamtąd do WC w celu przebrania się. Przy kasie był stos kartek z nadrukowaną mapą – na jednej stronie plan miasta, a na drugiej niezbyt szczegółowa mapa wyspy. Nie miałem żadnej mapy, więc nie pogardziłem tą zdobyczą. Była godzina 13-14 i strasznie gorąco, jedyne co ratowało, to wiejący od czasu do czasu wiatr. Korciło mnie niesamowicie, by skorzystać z morskiego orzeźwienia, tym bardziej, że woda była niesamowicie piękna.
ZDJECIE 17
Ruszyłem jednak do centrum tej małej mieściny, a potem w kierunku drogi wyjazdowej na zachód. Nie miałem konkretnego planu, więc główną drogą postanowiłem dojść do kolejnego miasta – Calvi, a stamtąd na południe do Calenzany, gdzie zaczynał się szlak.
ZDJECIE 6
Ze względu na zmęczenie i upał szło mi się bardzo ciężko, aż w końcu zacząłem łapać autostop – pierwszy raz w życiu. Byłem tak zmęczony, że już nawet nie odwracałem się, tylko trzymałem wystawioną lewą rękę. Przeszedłem 10 km i jak na zbawienie zatrzymało się czarne audi. Gość powiedział coś w niezrozumiałym języku, ja go zapytałem czy mówi po angielsku. On odpowiedział po rosyjsku tym samym, to ja na to, że jestem z Polski. Okazało się, że facet to Polak o imieniu Tomek mieszkający na stałe na Korsyce. Opowiedział mi swoją bardzo ciekawą historię. Tomek pochodzi z Suwałk, ale mieszkał na warszawskiej Pradze. W wieku 23 lat założył warsztat samochodowy i wziął kredyt we frankach na mieszkanie. Ów kredyt i skarbówka sprawiły, że Tomek zwiał na Korsykę. Tam poznał Polaka, który załatwił mu u siebie pracę i dach nad głową – też u siebie. Po 3 miesiącach wymigiwania się szefa od wypłaty całej sumy pieniędzy (rzucał mu tylko ochłapy na zakupy) Tomek zrezygnował z pracy. Powiedziałem mu jakie są obecne kierunki emigracji rodaków, po czym odparł: „Czyli jeżdżą tam, gdzie najwięcej Polaków”, co brzmiało negatywnie. Obecnie ma ponad 40 lat, mieszka z żoną w hotelu, a córki studiują w Warszawie. Widać, że pomimo niewysokich stanowisk, żyje się im tam dobrze i tak też mi cały czas powtarzał - żebym nie wracał do Polski, a najlepiej wstąpił do Legii Cudzoziemskiej – rano zaprawa, 3 tygodnie misja, a po paru latach stać cię na willę z basenem w Polsce. Mówił, że sam by wstąpił, ale jest już za stary (przyjmują do 40. roku życia). Tomek znacznie uzupełnił moją wiedzę o Korsyce. Kto by pomyślał, że jest tam mafia niczym z „Ojca Chrzestnego”, gdzie żaden cudzoziemiec nie ma szans się dostać. Opowiadał, że Bastia to kolebka terrorystów, a pracując dla Korsów (Korsykańczyków) ma się ochronę nawet o tym nie wiedząc – pracownicy z zagranicy są bardzo szanowani przez miejscowych, szczególnie ci ze wschodniej Europy, bo to pewność, że robota zostanie solidnie wykonana. Wspomniał nawet, że poprzedniego dnia spalono bardzo fajną restaurację, do której chodził – właściciel pewnie podpadł mafii albo nie chciał płacić haraczu.
Tomek jechał odebrać żonę z pracy, a potem na komisariat do Calenzany – nowo kupiony żonie samochód rozwalił jakiś drogowy wariat. Trzeba przyznać, że miejscowi jeżdżą bardzo szybko, ale i pewnie, a co ciekawsze jazda po pijanemu jest dozwolona! Policja kara tylko wtedy, gdy wynik na specjalnym teście/alkomacie sięgnie czerwonego koloru. W trakcie drogi na końcowy „przystanek” temat tyczył się już tylko mojej podróży. „Wybierasz się sam w korsykańskie góry? To albo musisz być bardzo odważny, albo mieć coś nie tak z głową, ale przypuszczam, że to pierwsze”. Takich zachwytów nie było końca, a największe zdziwienie wywoływał właśnie fakt, że podróżuję samotnie. Mówił też, że po przyjeździe na Korsykę też włóczył się po górach z plecakiem i dwoma walizkami i wie, że to niełatwa sztuka. Po załatwionej sprawie na policji, wstąpiliśmy do baru, gdzie Tomek postawił mi lokalny specjał – cytrynową oranżadę (Oringina), przepyszny napój. Na koniec Tomek z żoną zaproponowali mi abym udał się z nimi na nurkowanie, ja jednak miałem inne zadanie. Pożegnaliśmy się, a na wszelki wypadek dostałem ich numer telefonu. Zacząłem szukać początku szlaku GR20, więc poszedłem na górę miasteczka – nic. Zauważyłem drogę wspinającą się do góry, jednak miałem już dość i usiadłem na drodze. Podjechał jakiś Francuz i zaproponował podwiezienie. Nie mówił po angielsku, więc nie mogłem zapytać o szlak. Zawiózł mnie do baru położonego jakieś 2km od miasteczka. Tam okazało się, że muszę wrócić do miasta...
ZDJECIE 7
Wróciłem i zapytałem jakiegoś młodego chłopaka o drogę poprzez pokazanie kartki z napisem GR20. Trochę mówił po angielsku i zaprowadził mnie do samego celu i pokazał, gdzie mogę uzupełnić wodę. Była godzina 18:30, a wg moich zapisków potrzebowałem 5,5 h na dotarcie do schroniska.
ZDJECIE 8 i ZDJECIE 9
Liczyłem, że uda się to zrobić szybciej, jednak pomyliłem się. Szlak był bardzo dobrze oznaczony, co kilka metrów namalowany był biało-czerwony symbol (niczym nasza flaga). Sił w nogach już miałem coraz mniej i musiałem coraz częściej zatrzymywać się, by odpocząć. Po drodze spotkałem niepilnowane krowy, które swobodnie wałęsały się po szlaku. Ze mną było już coraz gorzej. Dotarło do mnie, że porwałem się z motyką na słońce. Byłem już coraz bardziej zrezygnowany. Jednak wiedziałem, że muszę iść, tym bardziej, że bilety powrotne mam z góry zabukowane. Wiedziałem, że nie mogę się poddać i muszę ukończyć szlak – to była sprawa honoru. Nie mogłem wrócić do domu na tarczy. Mój nastrój nieco odmienił się, gdy wszedłem na pierwsze wzniesienie.
ZDJECIE 10 i 11
Widok był tak niesamowity, że od razu nabrałem motywacji, by iść dalej. Ten przepiękny krajobraz wyglądał jak gdybym znalazł się na końcu świata – tylko ja i nienaruszone piękno przyrody. Szedłem więc dalej, jednak nogi ponownie dały się we znaki. Później droga zaczęła iść mocniej do góry (trasa w kształcie skorupy ślimaka) i co kilka kroków musiałem usiąść albo chociaż pochylić się. Co gorsze, było już ciemno (godzina 21) i bez latarki ani rusz. Krzyczałem, ale jedyne kto odpowiadał to krowy swoimi dzwonkami. Postanowiłem, że nie ma sensu iść dalej nocą. Znalazłem skałę wydrążoną na kształt leżaka. Położyłem karimatę i przykryłem się śpiworem. Moje plecy od razu ogarnęło ciepło, a kilka metrów obok leżała sobie krowa. Przy zasypianiu szeleściły krzaki, a były to pozostałe krowy, które również „szykowały się” do snu. Czy się bałem? Wręcz przeciwnie, te zwierzęta dodawały mi otuchy. Noc była bardzo spokojna, aczkolwiek niełatwo było zasnąć na dłużej. 4 krowy nie ruszały się ze swoich miejsc, a jedyne co mnie zaskoczyło, to jakiś człowiek, który szedł szlakiem i poświecił mi po twarzy latarką, na co nawet nie zwróciłem uwagi. Nie wiem co gościowi strzeliło do głowy aby po zmroku pokonywać najtrudniejszy szlak w Europie, ale śmigłowców nie słyszałem, więc musiał dotrzeć cały. Widok z mojego legowiska był przepiękny – leśne doliny, a daleko w tle pięknie oświetlone miasto i morze.
ZDJECIE 12 i ZDJECIE 13
Noc nie była najcieplejsza, ale nie było najgorzej. Około godziny 7:30 ruszyłem w dalszą drogę, gdy moi łaciaci towarzysze jeszcze odpoczywali. Niestety z nogami nie było wcale lepiej. Spotykałem kilka osób, które pokonywały szlak w odwrotnym kierunku i pytałem: jak daleko jeszcze?. Powtarzali: 1,5h, a 30 min później kolejni mówili to samo...
ZDJECIE 14
Po drodze prześcignęło mnie dwóch Francuzów, ale droga była wyraźnie lepsza – skalna wspinaczka. Nie taka pionowa, tylko bardziej skośna jak wchodzenie po wielkich schodach. To było wyraźnie mniej męczące dla nóg i do końca całego szlaku bardziej to mi się podobało. Po dotarciu na kolejny szczyt ujrzałem przepiękną łąkę, a w jej centrum drzewo, pod którym się położyłem na kilka minut.
ZDJECIE 15
Potem jeszcze przed Francuzami ruszyłem w dalszą drogę, która była już równa i łagodna. Później było już nawet widać schronisko, które znajdowało się na osobnej górce, co nie wprawiło mnie w dobry nastrój. Ludzie powtarzali jednak, że droga jest znacznie łagodniejsza.
ZDJECIE 16
Zatrzymałem się na szlaku pod drzewami, by odpocząć – nie miałem już wody od dobrej godziny, język niemal przyklejał się do podniebienia. Zapytałem jednego podróżnika czy nie ma wody. Odpowiedział, że do schroniska już tylko 15 min, ale ja byłem już kompletnie zmarnowany. Chwilę później spotkałem parę Francuzów. Sami już niby nie mieli wody, ale postanowiłem ruszyć z nimi i był to dobry pomysł. W grupie szło się jakoś lżej i szybciej – po 5 minutach byliśmy w schronisku (przed godziną 12). Na miejscu uzupełniłem wodę, wykupiłem miejsce biwakowe za 7 euro (jak te ceny podskoczyły!) i puszkę coli za 3,50. Zdjąłem skarpety i rozłożyłem wyczerpane nogi na ławce. Słońce grzało, a ja popijałem zimną colę – wierzcie mi, że po takim wysiłku wszystko smakuje 10 x lepiej. Warto było tak się mordować dla tej jednej, wspaniałej, krótkiej chwili...







Napisz komentarz
Komentarze