Babcia, podobnie jak wiele rodzin, nie „odpuściła” i zabrała krowę, a ja – wówczas jedenastoletnia dziewczynka - wzięłam swoje ukochane dwie kureczki liliputki. Transport opuszczał Kałusz. Był sierpień 1945 rok. Podróż trwała ponad dwadzieścia dni. Było nam łatwiej, bo jechał z nami nasz ksiądz Jan Palica i obraz Najświętszej Maryi Panny, który dziś zdobi ołtarz naszego kościoła.
Po przekroczeniu granicy „mieszkaliśmy” przez dwa miesiące w szałasie koło Bytomia. No a potem znaleźliśmy się w Gryfinie. Na całej drodze widzieliśmy ślady wojny, a na gryfińskim dworcu czołgi ze zwłokami spalonych żołnierzy.
Ojcu nie podobało się miasto, więc podjął decyzję powrotu na Śląsk. Niestety, Rosjanie byli innego zdania i tak o pozostaniu w Gryfinie zdecydowali żołnierze i los. Powoli urządzaliśmy się, ale cały czas żyła w nas nadzieja powrotu do tamtej ziemi, do tamtych życzliwych ludzi, do własnego domu…
Do szkoły zaczęłam chodzić jeszcze w Kałuszu. W Gryfinie kontynuowałam naukę. Byłam bardzo „żywym” dzieckiem, wiecznie coś robiłam. Organizowałam harcerstwo, obozy. Pomysłów miałam co mnóstwo, a rodziców wspaniałych. W tym nowym życiu mijał rok za rokiem. Wspomnienia zielonej Ukrainy, kwitnących sadów oddalały się coraz bardziej. Traciliśmy powoli nadzieję i chęć powrotu.
Rosłam. Pracowałam. A w sierpniu 1954 r. postanowiłam wyjść za mąż. Złączył nas przypadek. Ja byłam chrzestną mamą, a on chrzestnym ojcem. Tak się poznaliśmy i już razem zostaliśmy na całe sześćdziesiąt lat.
Ksiądz Palica był pierwszym proboszczem w Gryfinie i tak się złożyło, że w ważnych chwilach mego życia był przy mnie. Pierwsza komunia w Kałuszu. Uczył mnie religii. Potem dawał mi ślub. Na weselu też był. Biała suknia, welon... Minęło jak sen. A ślub cywilny brałam w budynku dzisiejszej biblioteki.
Przeżyliśmy z mężem tyle lat. Było słońce i był deszcz. Ale zawsze razem. Na dobre i złe. Wychowaliśmy czwórkę mądrych, zaradnych dzieci. Doczekaliśmy się dziewiątki wnuków i już prawie siedmioro prawnucząt. A życie ucieka. Kałusz coraz dalszy. Niestety, zdjęcia prawie wszystkie się spaliły. Byłam tam w 1967 i 1968 roku. Mimo że te same wierzby rosochate, ten co dawniej wiatr i te same dumki, to już nie chciałabym tam wrócić na stałe.
Moje życie związało się z Gryfinem. Prawie siedemdziesiąt lat to tu jest już mój świat i moje życie. Kochamy z mężem zwierzęta i kwiaty. Mam ogródek przed blokiem. Robię swetry na drutach i całą masę przetworów. Zbieram też świece. Nie potrafię bezczynnie siedzieć . Staram się również całe życie pomagać innym i pewno dlatego nie jestem bogata. Ale za to sumienie mam spokojne. Mąż bardzo chciałby mieć psiaka. Niestety siły już nie te, choruje. Świat bardzo się zmienił i tylko czasem jakaś nuta, jakiś kwiat przypomina tamten kraj.
Stojąc nad grobem ks. Jana Palicy w Zbąszynku, na chwilę wrócił ten bezpowrotnie miniony, dawny czas. Tak inny, młodzieńczy, beztroski… – kończy swoją opowieść dziś osiemdziesięcioletnia pani Janina Jarocka.
W gminie Gryfino niestety już coraz mniej jest przybyszów ze wschodu. Mimo upływu tak wielu lat, mimo przystosowania się do innego życia, Kresowiak zawsze będzie miał duszą Kresowiaka, w której jest i humor, i smutek. Kresowiak ma „serce na dłoni”, ale i cień nieufności. I tylko czasem taki leciutki akcencik w głosie podczas rozmowy zdradza, że to człowiek STAMTĄD.
Na podstawie opowieści pani Janiny Jarockiej rodem z Kałusza, a od prawie siedemdziesięciu lat mieszkanki Gryfina.
TWS









Napisz komentarz
Komentarze